Agata Bielik-Robson

Zbuntowani hierarchowie

Hierarchia kościelna przypomina wielkiego dinozaura, którego czas nieuchronnie przemija, ale ma jeszcze dość siły, by wypowiedzieć ostatni bój tym podłym ssakom.

Z pozoru wydawałoby się, że to absurd, rzecz nie do uwierzenia, szczyt wszelkiego nieprawdodopodobieństwa – ale Kościół w Polsce czuje się prześladowany. Ilekroć włączam telewizor, a w nim ksiądz Oko, wyposażony w poglądowe plansze, gada o dżenderystowskich bojówkach; ilekroć sonduję Radio Maryja, gdzie całe księże zastępy przygotowują polskich katolików do próby męczeństwa; ilekroć przez media dociera do mnie kolejne wystąpienie arcybiskupa Michalika, w którym ten zapowiada, że za swoje niepokorne poglądy gotów jest pójść do paki; ilekroć czytam Tomasza Terlikowskiego, który znów szykuje się na ostatni apokaliptyczny bój w imię zagrożonych naturalnych wartości – tylekroć ogarnia mnie zdumienie; zdumienie tak wielkie, że odbiera mi mowę.

Jest to jedno z tych zdziwień, kiedy się odkrywa, że tę samą planetę zamieszkuje jakiś zupełnie obcy gatunek, z którym nie mamy żadnego kontaktu: on żyje w swoim świecie, a my w swoim, bez jakiejkolwiek części wspólnej. Jedynym punktem przecięcia jest wojna, czyli wzajemne wydzieranie sobie dóbr w stanie natury. My, liberałowie, jesteśmy dla katolików hordą niebezpiecznych drapieżców, która czyhają na ich życie – my zaś sądzimy o sobie, że jesteśmy jak te małe i nieliczne ssaki w erze mezozoiku, które dzięki sprytowi unikają pożarcia przez Kościół, czyli wielkiego, ale nieruchawego i niezbyt bystrego tyranozaura.

Od dawna już nie mówimy żadnym wspólnym ludzkim językiem. Nasze pojęcia, z pozoru brzmiące podobnie, znaczą coś zupełnie innego, jakby rozpełzły się do dwóch różnych słowników. To, co w idiomie liberalnym oznacza zdrowe uszczuplenie totalnej władzy kościelnej – w idiomie katolickim oznacza totalne prześladowanie. To, co dla liberałów jest tylko obroną praw jednostek i mniejszości przed większościowymi zakusami – dla katolików jest frontalnym atakiem na ich instytucję. To, co w liberalnym języku jest genderowym namysłem nad społeczną konstrukcją tożsamości, w tym tożsamości płciowej – w parafrazie kościelnej staje się agresywną ideologiczną walką z odwiecznymi prawami natury.

Walka zaostrza się z każdym dniem. Nie przypadkiem przywołałam skojarzenie rodem z Jurasic Park. Hierarchia kościelna istotnie przypomina wielkiego dinozaura, którego czas nieuchronnie przemija, ale który ma jeszcze dość siły, by w imię swojej dinazaurzej chwały wypowiedzieć ostatni bój tym podłym, małym, stałocieplnym ssakom, które lepiej się adaptują do nowych warunków. Ostatnio w Kropce nad i, w niezapomnianej wymianie obelg z księdzem Oko, Kamil Sipowicz nazwał hierarchię „pasożytami”, których istnienia nic nie usprawiedliwia (oprócz złośliwości natury, rzecz jasna). Ogarnięty protestancką pasją Sipowicz, który publicznie odżegnał się od ateizmu, wypowiedział myśl, która, jak sądzę, wielu nowoczesnym katolikom chodzi po głowie – że chrześcijaństwo nie potrzebuje kościelnej hierarchii, tego rozrośniętego watykańskiego molocha, który mentalnie utknął w trzynastowiecznej doktrynie Tomaszowej.

Co gorsza (lepsza?), myśl ta chodzi także po głowie samej głowie tejże hierarchii, czyli piapieżowi Franciszkowi, który w tej chwili jest największym wrogiem Roma eterna – największym, bo wewnętrznym.

I to nie wewnętrznym na zasadzie frakcji, lecz na zasadzie uświęconej tradycją władzy, którą ten niezwykły papież wykorzystuje tylko po to, by ją w końcu znieść. Jeśli więc nasza polska, zdecydowanie antyfranciszkańska hierarchia czuje się prześladowana, to najpoważniejsze zagrożenie idzie nie ze strony liberalnej „cywilizacji śmierci”, lecz z samego łona współczesnego katolicyzmu, który wypowiedział wojnę swoim własnym feudalnym przeżytkom.

Panika naszej hierarchii bierze się więc stąd, że powoli zaczyna brakować jej legitymacji: zasadą jej istnienia jest posłuszeństwo papieżowi, a kiedy posłuszeństwo to wypowiada, sama pozbywa się fundamentu, na jakim się wznosi. Pozbawiona papieskiego autorytetu hierarchia staje się tylko bezradnym gronem starców, którzy nadal klepią swoje głodne władzy formułki, zasłaniając się rzekomo powszechnym prawem naturalnym, i coraz bardziej przypominają senne zastępy archontów z Kafkowskiego Zamku – ale co chwila ryzykują, że przeciętny katolik już nie będzie chciał ich słuchać. Ironia całej tej sytuacji polega na tym, że to nie dżender, nie bolszewizm i nie liberalna „cywilizacja śmierci” (ta bzdura nie przechodzi mi bez cudzysłowu) zadaje hierarchii ostateczny cios, ale sam papież, który istotnie wcielił w siebie ducha ewangelii i przyszedł rzucić ogień na ziemię.

Prawica robi wszystko, by zakryć ten skandal. Wspiera hierarchię, jak może – a to skwapliwie podejmując groteskę ataku na dżender, a to tłumacząc nam, że Franciszek nie jest papieżem z liberalnej bajki, czego dowodzić ma nieudana apelacja księdza Lemańskiego (w istocie dowodzi to tylko tego, że najprawdopodobniej papież nie ma wielkiego pojęcia o tym, co się dzieje w polskim Kościele, ponieważ otacza go szczelny mur kardynalskiej dezinformacji). W prawicowej interpretacji Franciszek, oddalając skargi Lemańskiego, zachował się jak porządny hierarcha, który piętnuje największy możliwy grzech członka kleru – nieposłuszeństwo.

Ale obie te linie obrony hierarchów są rozpaczliwe. Dżender w kościelnym wydaniu okazuje się skleconą naprędce i nietrzymającą się kupy opowieścią dziwnej treści, której jedynym celem jest odwrócenie uwagi od pedofilskich skandali w polskim Kościele. Choć w istocie należałoby powiedzieć, że to raczej odwracanie kota ogonem, jednocześnie bezczelne i bezradne, zmierzające ku temu, by usprawiedliwić i nadać teoretyczną wagę pomówieniom arcybiskupa Michalika, który oskarżył dzieci o nadmierne przeseksualizowanie i erotyczną prowokację wobec księży (i jeszcze nie tak dawno wypowiedź ta została potraktowana nawet przez episkopat jako „niefortunna”).

Jedynym sensem tej osobliwej antydżenderowej nowiny, którą episkopat kazał czytać parafialnym proboszczom w trakcie świątecznych mszy, jest zwalenie winy na liberalną edukację seksualną w butnym geście „co złego, to na pewno nie my” – całkowicie wbrew intencjom papieża Franciszka.

Z kolei wszelkie próby odbierania Franciszka liberałom mają tylko zakryć niewygodny fakt, jakim jest powszechne nieposłuszeństwo polskich hierarchów wobec ich głowy, papieża, które swym rozmachem przykrywa wszelkie zarzuty o „dezobiediencję” stawiane księdzu Lemańskiemu. Bunt, jaki polska hierarchia wszczęła przeciw papieżowi, stawia ją w paradoksalnej sytuacji – bo, jak już pisałam, tylko autorytet papieża uprawomocnia jej istnienie. Bowiem albo jest ona hierarchią Kościoła katolickiego, a wówczas zobowiązana jest do bezwzględnego posłuszeństwa wobec papieża – albo się buntuje, a wówczas unieważnia samą siebie jako hierarchię, torując tym samym drogę reformie, która gdzie indziej kilka wieków temu oddała władzę duchową w ręce wierzących mas. Skoro bowiem hierarcha może się zbuntować wobec papieża, to każdy wierny z laikatu może się zbuntować przeciw hierarchii – a to się właśnie nazywa: „reformacja”.

Cudowna ironia tej sytuacji polega na tym, że to właśnie hierarchia, dogłębnie przekonana, że jej wódz, Franciszek, tkwi w błędzie, inicjuje w Polsce ruch reformacyjny. Szczerze się zastanawiam, czy i jak kibicować im w tej rebelii. Myślę sobie, że wobec postępującej kompromitacji elity kościelnej zaletą będzie ogólny antyhierarchiczny ferment, który – mam taką nadzieję – wkrótce zaowocuje w polskim życiu katolickim ożywczym chaosem. Dzięki niemu to, co „stanowe i zakrzepłe” w polskim katolickim feudum, być może w końcu „wyparuje” i to, co wedle Marksa (powyższe cytaty z niego) stało się w Europie w wieku XVI, wreszcie wydarzy się także i tu. Ale niewątpliwą wadą tej sytuacji jest uporczywość, z jaką polska hierarchia będzie się trzymać swojej władzy, wszelkie próby jej uszczuplenia nazywając prześladowaniem; te obłędne ilości toksyn, jakimi ta gnijąca głowa zatruwa nasze życie publiczne mogą się okazać zabójcze i koniec końców nie do wchłonięcia.

Rachunek ten zależy tylko od jednego czynnika: stopnia czujności polskiego laikatu. Jeśli masy wiernych wyczują i zrozumieją paradoks, w jakim dziś znalazła się hierarchia, i dzięki temu pozwolą sobie na śmielszą ekspresję buntu wobec kościelnych instytucji – jest nadzieja. Jeśli jednak ulegną propagandowej manipulacji, która ostatnio nasiliła się z iście apokaliptyczną intensywnością – to polska hierarchia tylko okopie się na pozycjach czystej siły, w nosie mając wszelkie kwestie legitymizacyjne i jedynie czekając, aż Franciszka zastąpi jakiś „sensowniejszy” papież.

Nie twierdzę, że nadzieja ta jest duża. Ale rzecz nie jest też całkiem stracona: perswazja może tu jeszcze wiele zdziałać. Polskie środowiska lewicowe i liberalne powinny się w tę perswazję zaangażować i wspomóc Franciszka w jego trudnej walce z hierarchicznym feudum, którą w każdej chwili może przegrać; nie stać z boku, mówiąc, że to nie nasza sprawa. Nie powinniśmy zostawiać losu polskich katolików w rękach polskiej władzy kościelnej. Może jeszcze da się zmobilizować resztki Kościoła otwartego, może uda się przemówić do katolickiego centrum, które w tej chwili waha się niezdecydowane, czy dalej poddawać się dyktatowi biskupów, czy wreszcie przemówić własnym głosem. Drugiej takiej szansy na aggiornamento nie będzie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij