Sławomir Sierakowski

Kaczyński przegra z koalicją KOD, ale kto wygra?

Kordon sanitarny przeciwko PiS to gra va banque - pisze Sławomir Sierakowski dla Wirtualnej Polski.

W czwartek się spotkali, w sobotę ogłosili jedność, w poniedziałek już się zaczęli kłócić. Tak wygląda krótka historia koalicji KWRD, czyli Koalicji Wolność Równość Demokracja (naprawdę nie było lepszej nazwy?). A pomysł jest całkiem ciekawy, przynajmniej do analizy, bo może prowadzić w bardzo różne strony, otwierać nowe możliwości, a zamykać inne. Zastanówmy się więc, co by się wydarzyło w polskiej polityce, gdyby taka koalicja powstała i czy w ogóle może powstać.

Pomysł wszystkich partii głównego nurtu przeciwko PiS (Kukiz ’15 wciąż nie jest partią, a nie wiadomo, czym) wydaje się ryzykowny. Wyliczmy najpierw plusy. Główny jest taki:

Niemal pewne zwycięstwo nad Kaczyńskim

W polityce nic nie jest pewne. Ale wydaje się, że połączenie PO-Nowoczesna-PSL plus Barbara Nowacka i minus Włodzimierz Czarzasty, poświęcone przez KOD raczej na pewno wyprzedzi w wyborach partię Jarosława Kaczyńskiego. Mówią o tym nie tylko sondaże, nawet te najbardziej niekorzystne dla partii opozycyjnych. Pracuje na to sam Kaczyński. Prawo i Sprawiedliwość to nie Fidesz, który może liczyć na 50 proc. w wyborach. Kaczyński dodatkowo robi wszystko, żeby zniechęcić do siebie wszystkich poza tymi, którzy na PiS zagłosowali. Czyta przecież sondaże, więc wie dobrze, że działania typu atak na Trybunał Konstytucyjny czy ułaskawienie Mariusza Kamińskiego większości ankietowanych się nie podobają. Kaczyński nie walczy o połowę sceny politycznej. Nikogo nie uwodzi. Realizuje swoją misję i wie, że wystarczy pokonać największą partię opozycji, żeby rządzić. Ale jeśli podmienić największą partię opozycji na cały kordon sanitarny przeciw niemu, to niemal na pewno Kaczyński polegnie.

Co dla partii oznacza powstanie takiej koalicji?

Bardzo prawdopodobne, że taka koalicja dawałaby łącznie mniejsze poparcie niż suma wyborców, które każda z partii zdobyłaby na własną rękę. A to dlatego, że niektórych dotychczasowych wyborców każdej z partii wejście w koalicję z inną odstraszy. Innymi słowy, każda z partii część poparcia utraci za to, że porozumiewa się z drugą. Nawet jeśli – nie oszukujmy się – wszystkie te partie mają mniej więcej ten sam program. Szczególnie silny może być odrzut na wchodzenie w koalicję z PO.

Partie polityczne straciły już dawno temu szacunek Polaków przez oportunizm, nepotyzm, transfery i sondażomanię. W efekcie stało się powszechnym zwyczajem, że wyborcy głosują nie za daną partią, ale przeciw tej, którą uważają za zagrożenie dla Polski. Czy to możliwe, żeby partie nagle zdobyły się na to, żeby poświęcić własny interes na rzecz państwowego?

Premier może być przecież tylko jeden, a więc tylko jedna partia bardzo zyska, a dla pozostałych oznacza to role drugorzędne. Istnieją w przyrodzie koalicje partii, nie istnieje natomiast kolegialne premierostwo.

Nawet premierostwo Szydło i Kaczyńskiego nie można nazwać kolegialnym, bo jaki wpływ na rząd ma Beata Szydło?

A my do tego mamy sytuację, w której dwie największe partie opozycyjne nie różnią się aż tak wyraźnie poparciem, żeby jedna mogła sobie już odpuścić dalszą rywalizację. .Nowoczesna jest mocniejsza w sondażach, ale słabsza w terenie, mniej zasobna finansowo, bez tak rozbudowanych struktur sięgających od Parlamentu Europejskiego po każdy powiat. Ale w telewizji tego nie widać. W telewizji widać po pięć osób z każdej partii. Te pięć osób .Nowoczesna ma lepszych, bo niczym nieobciążonych.

Jest jasne, że na dziś ta koalicja najbardziej opłaca się Ryszardowi Petru, dlatego to on nie mógł się doczekać, żeby ją ogłosić. Wskoczył od razu w koszulkę KOD, bo wie, że .Nowoczesna może być dla niego szansą na premierostwo, ale KOD jest gwarancją premierostwa. Inni też to wiedzą, więc PO od razu zaczęła się dystansować, podobnie PSL. Nowacka jest akurat w takiej sytuacji, że jak nie wsiądzie do jakiegoś wehikułu wyborczego, to nie ma szans w wyborach. KOD przedłuża jej życie. Zarazem Nowacka jest atrakcyjna dla takiej koalicji, bo uzupełnia spektrum reprezentowanych poglądów o lewicę. Ale czy taka koalicja możliwa jest bez PO? Raczej nie, bo taka koalicja ma sens na zasadzie: wszyscy albo nikt. Przynajmniej z punktu widzenia KOD, od którego jej byt zależy. Trudno uwierzyć, żeby KOD chciał tworzyć koalicję z .Nowoczesną i maluchami.

Ale mimo to koalicja może powstać, a reakcję Grzegorza Schetyny należy uznać za błąd z trzech powodów. Po pierwsze wydaje się, że idzie na kontrze do oczekiwań KOD-owskiego mainstreamu. Oczekiwanie społeczne jest takie: „Nie podobacie nam się, ale macie przestać się kłócić i unieszkodliwić Kaczyńskiego, przez którego wychodzimy na ulice”. Po drugie, Platforma najpewniej i tak nie ma szans na premierostwo. Po trzecie, atutami Grzegorza Schetyny są gry wewnątrzpartyjne, więc swoich szans powinien upatrywać w wejściu do wspólnej koalicji, wygraniu wyborów razem i szukaniu swoich szans wewnątrz niej. Bardzo prawdopodobne więc, że Schetyna się jednak dołączy. Choćby dlatego, że PO dostanie baty od swojego elektoratu, a Schetyna od partii, bo ludzie nie lubią tych, co dzielą. Szczególnie teraz.

Być może koalicja KWRD najbardziej opłaca się partii, która akurat do niej na pewno nie wejdzie, czyli Razem. W wojnie Kaczyński-KWRD musi zostać trochę miejsca dla tego, kto zbierze tych, którzy nie chcą się przyłączyć do żadnej z walczących stron, choćby przez sam estetyczny sprzeciw wobec walki, która ubrudzi też KOD. Partia Razem artykułuje nie tylko programowy, ale także estetyczny sprzeciw wobec stawania w jednym szeregu ze Schetyną czy Petru.

To kolejna szansa dla Razem. Pierwszą jest „wielkie wymieranie” liderów i słabość obecnych partii opozycyjnych, a teraz ta ewentualna koalicja. Kilkanaście procent leży na tacy.

Co to może oznaczać dla KOD?

Sam KOD może się jeszcze wycofać, jeśli okaże się, że w odbiorze społecznym KWRD wygląda bardziej na przejmowanie przez stare i zgrane partie czystego i nieskażonego ruchu społecznego, który w założeniu miał być właśnie apartyjny, a w oczekiwaniu niektórych może nawet antypartyjny. Gdyby te same partie, które teraz miałyby zawrzeć koalicję, wezwały ludzi do wyjścia na ulice, najpewniej do żadnych kilkudziesięciotysięcznych demonstracji i marszy by nie doszło.

Już teraz bardzo wielu ludzi źle reaguje to, że ostatni marsz był współorganizowany przez PO i KOD. Że na mieście były bilbordy Platformy zapraszające na marsz. Że pełno było flag partyjnych, szczególnie na przedzie. Że przywódcy partii stali się twarzą tego marszu. Tak jakby to oni przede wszystkim motywowali ludzi, jakby ludzie dla nich przyszli, a tak przecież nie było. Czy KOD nie poszedł za daleko w brataniu się z partiami? Samo powtarzanie, że Mateusz Kijowski nie wystartuje w wyborach nie zneutralizuje wrażenia, że dochodzi właśnie do zblatowania się KOD-u z partiami politycznymi. Czy – a raczej jak wielu – ludzi to odstraszy? A co będzie, jeśli partie opozycji się zaraz pokłócą, czy nie straci na tym sam KOD?

Czy warto ryzykować istnienie tego ruchu, którego potencjał zamiast maleć, okazuje się, że wciąż rośnie?

Oczywiście partie dają sprzęt, potrafią zwieźć ludzi i w ogóle mają nieporównywalne doświadczenie w organizowaniu – może nie takich demonstracji – ale dużych imprez. To jeden z istotnych powodów, dlaczego ten marsz był aż tak liczny. Ale czy to nie jest uzależniające dla KOD-u? A co będzie, jeśli po którejś akcji o imponujących rozmiarach, nagle KOD zostanie sam, bo partie się pokłócą? Czy nie będzie się bał protestować sam i w efekcie stanie w tym sporze, po którejś ze stron? To byłby jego koniec w obecnej atrakcyjnej społecznie formule.

Dotąd KOD nie politykował: nie mówił o koalicjach, o wyborach, o tym, kto będzie startował, a kto nie. O partiach mówił, że to tylko goście. Z czym zostaniemy, jeśli z któregoś z wymienionych powodów KOD straci swój potencjał?

Wydaje się więc, że to jest gra va banque. Można pokonać Kaczyńskiego, ale można też przegrać KOD. Gracie?

Sławomir Sierakowski dla Wirtualnej Polski.

**Dziennik Opinii nr 131/2016 (1281)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij