Kraj

Jakiej murzyńskości Polacy (nie) potrzebują

Gdyby niemiecki polityk powiedział o swoim przeciwniku, że „kradnie jak Polak”, oburzeniu PiS nie byłoby końca.

Gdy we wtorek wieczorem po świątecznych ucztach i zmianie czasu na letni Polaków i Polki błogo ogarniał nastrój drzemki, ciśnienie wszystkim podniósł niezawodny w tych kwestiach Witold Waszczykowski. Szef polskiej dyplomacji tym razem, w wywiadzie udzielonym Krzysztofowi Ziemcowi w czasie głównego wydania „Wiadomości”, powiedział, iż w relacjami ze Stanami Zjednoczonymi „w ciągu zaledwie czterech miesięcy odeszliśmy od murzyńskości”. Jeszcze tego samego wieczoru eksplodowały social media, Waszczykowski znów zajął z pół polskiego internetu. Jak zwykle, bynajmniej nie z powodów wybitnych dyplomatycznych osiągnięć.

Cała sprawa ma co najmniej dwa wymiary. Pierwszy, oczywisty – mamy do czynienia z kolejną gafą ministra Waszczykowskiego, poważnie dyskwalifikującą go na obecnie pełnionym przez niego stanowisku. Nie wiem, czy akurat w PiS ona mu zaszkodzi, czy faktycznie przynajmniej do szczytu NATO Waszczykowski może czuć się w gabinecie na Szucha bezpiecznie, ale z pewnością im szybciej prezes Kaczyński się go pozbędzie, tym lepiej nie tylko dla kraju, ale i dla partii – polityczne koszty pozostawienia Waszczykowskiego na stanowisku rosną, jak widać, z każdym dniem zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym.

Słowa Waszczykowskiego odsyłają do innego jeszcze problemu. Do charakterystycznego dla polskiej prawicy sposobu myślenia, wypływającego z cokolwiek ekscentrycznej recepcji studiów postkolonialnych, jaką na początku tego tysiąclecia dokonała na polskim gruncie część prawicowych intelektualistek. Ta recepcja w dużej mierze organizuje prawicowe emocje w polityce międzynarodowej i myślenie o miejscu Polski w świecie – korzystając z kolejnej gafy szefa MSZ warto przyjrzeć się, jak kierowana nią prawica rozumie miejsce Polski w świecie.

Kradnie jak Polak

Zacznijmy od oczywistości. Słowa Waszczykowskiego są skandalem, zwłaszcza w amerykańskim kontekście – nie tylko dlatego, że ciągle aktualny prezydent Stanów jest osobą czarnoskórą. Stereotyp potulnego, podległego, służalczego i niezdolnego do buntu negra stanowi w Ameryce część najbardziej rasistowskiego imaginarium. Taka wizja czarnego przez wieki uzasadniała najpierw niewolnictwo, następnie podporządkowaną rolę czarnoskórej ludności w Ameryce. Publicznie po ten stereotyp sięgają tylko przedstawiciele sił skrajnych, lub osoby w szafie chowające biały kaptur Klanu.

Stereotyp ten zapoznaje walkę czarnych mężczyzn i kobiet, jaką podejmowali przeciw swojemu zniewoleniu – od ucieczek niewolników z plantacji, przez działalność czarnych abolicjonistów, po ruch praw obywatelskich – jeden z największych, pokojowych ruchów społecznych w drugiej połowie ubiegłego stulecia.

Waszczykowski, który w Stanach spędził kilka lat, a nawet zrobił tam doktorat, powinien znać te wszystkie konteksty. Wiedzieć, że takie słowa mogą mieć znaczenie i zaszkodzić Polsce. Oczywiście, wiadomo, że Waszczykowski nawiązuje tu do wypowiedzi o „murzyńskości” Radosława Sikorskiego. Tylko, że tamta wygłoszona została przy kieliszku, w trakcie nielegalnie nagranego spotkania towarzyskiego. Ta, w wywiadzie udzielonym w primie timie w głównym programie informacyjnym. Polityk, który ryzyko strat wizerunkowych kraju, przekłada nad nieodparte pragnienie wbicia szpili rywalowi, nie powinien kierować dyplomacją. Zwłaszcza, że gdyby jakiś niemiecki polityk powiedział o swoim przeciwniku, że „kradnie jak Polak” – odwołując się do obraźliwego stereotypu Polaka-złodzieja popularnego w Niemczech w latach 90. – oburzeniu Waszczykowskiego i PiS nie byłoby końca.

Polska Zairem Europy

„Murzyńskość” Waszczykowskiego odsyła jednak do szerszego, ciekawszego problemu.

Duża część polskiej prawicy myśli o Polsce jako o „kolonii Zachodu”.

Wyzyskiwanej gospodarczo, drenowanej z ludzi i kapitału, zarządzanej przez „zmurzynione” elity, nieudolnie „małpujące” zachodnie wzorce i nie pozwalające dojść do głosu rodzimej tradycji.

Czytanie polski przez pryzmat studiów kolonialnych nie jest głupim pomysłem. Polska przez wieki zajmowała w nowożytnym systemie światowym peryferyjną rolę, jej gospodarka oparta była na eksploatacji darmowej siły roboczej i konsumpcji luksusowej produkcji. Podobne miejsce zajmowały europejskie kolonie w Ameryce Łacińskiej. Jak w wielu obszarach peryferyjnych polskie elity miały kompradorski charakter – ich rozwój zależał od zacofania całej społeczności, podział między elitą, a resztą przyjmował – mimo tego, że obie grupy mówiły tym samym językiem – postać zbliżoną do znanej z europejskich kolonii. Od pierwszych Piastów gromadzących nadwyżki umożliwiające stworzenie organizacji państwowej dzięki handlowi niewolnikami (swoją drogą, zamiast idiotycznej państwowo-kościelnej celebracji „chrztu Polski”, bardziej by nam się przydała rozmowa o niewolniczych korzeniach państwa Piastów), po wyzyskującym półdarmową, nieuzwiązkowioną siłę roboczą dzisiejszych przedsiębiorców. Mimo naszego członkostwa w Unii Europejskiej, Polska ciągle pełni raczej rolę podwykonawcy i dostarczyciela tanich zasobów ludzkich, niż lidera europejskich innowacji i jakości życia.

Specyfika prawicowego postkolonializmu polega jednak na tym, że prawie w ogóle odrzuca on analizę położenia Polski pod względem obiektywnych czynników ekonomicznych, czy społecznych i ostrze swojej postkolonialnej krytyki kieruje w stronę liberalnych, „samoskolonizowanych” elit. Oderwanych od ludu, tradycji, uwewnętrzniających narzuconą z zewnątrz, zawsze w Polsce przemocową modernizacyjną ideologię. Odsunięcie tych elit od władzy w zeszłym roku, w otchłaniach dyskusji w social mediach, porównywane bywa nawet do afrykańskiej dekolonizacji.

I tu tkwi największy problem prawicowej recepcji studiów postkolonialnych. Ich recepcja po prawej stronie ma zawsze silny antyliberalny, antyuniwersalistyczny wymiar. Tymczasem walka z kolonialnym podporządkowaniem toczona była w swoim najlepszym okresie nie w imię partykularyzmu, ale uniwersalizmu. Liderzy ruchów narodowowyzwoleńczych próbowali rozliczyć europejski uniwersalizm z jego obietnic, walczyli o prawo do równego i sprawiedliwego udziału w euroatlantyckiej nowoczesności (obojętnie czy pomalowanej na czerwono, czy nie), nie o prawo do „afrykańskości”.

Świetnie dokumentowała to pokazywana w zeszłym roku w warszawskim MSN wystawa After Year Zero, badająca „geografie współpracy” między blokiem wschodnim, zachodem, a globalnym Południem. Jednym z jej centralnych punktów była praca przedstawiająca znaczki z wybijających się na niepodległość kolejnych, afrykańskich państw. Nie widzimy na nich afrykańskich masek, czy plemiennych zwyczajów. Widzimy szpitale, szkoły, uniwersytety. Symboliczna wyobraźnia nowych państw zorganizowana jest nie wokół „afrykańskości”, ale uniwersalistycznego, emancypacyjnego projektu, dokonującego się w oparciu o lokalny wariant państwa dobrobytu. O nowoczesną medycynę, edukację i redystrybucję, nie magię i plemienne tańce. Ten wymiar uniwersalistycznej utopii, widoczny choćby w szczególnie silnie obecnej na wystawie kulturze wizualnej Ghany Kwame Nkrumaha jest czymś, czego polskiej „antykolonialnej prawicy” zupełnie brakuje.

Przypomina ona za to raczej to, co w Afryce nadeszło po epoce Nkrumaha. Modernistyczne, utopijne, uniwersalistyczne projekty afrykańskiej modernizacji padły ofiarami najpierw zimnej wojny, a następnie neoliberalnej polityki globalnych instytucji finansowych. Zastąpił je pochód liderów, w miejsce projektu rozwojowego oferujących kleptokrację połączoną a to z fundamentalistyczną religią, a to z mobilizacją „afrykańskiej dumy”. Czasem realizował się jeszcze gorszy scenariusz: kompletnego chaosu, z którego wyłonić nie jest się w stanie nawet jeden, gwarantujący minimum pokoju wewnętrznego autokrata. Najbardziej wyraźnie zmiana ta przebiegała w Kongo. Nastawionego na uniwersalistyczną modernizację Patrice’a Lumumbę zastąpił w połowie lat 60. wspierany przez Belgów, a następnie Stany Mobutu Sese Soko.

Polityka Mobutu to z jednej strony powierzchowna, techniczna modernizacja (autostrada przez środek dżungli), połączona z „reafrykanizacją” kongijskiej kultury. By uciec od kolonialnych wpływów, kraj zmienia nazwę na Zair, afrykanizuje nazwy własne i imiona, wspiera „afrykańskość” w kulturze, oficjalnie nakazuje swoim obywatelom porzucić zachodnie stroje na rzecz tradycyjnych, afrykańskich. Jednocześnie, przy całej suwerenistycznej, antykolonialnej retoryce Mobutu pozostaje wiernym zimnowojennym sojusznikiem Stanów. Choć na początku próbuje przejąć od cudzoziemców kluczowe firmy, gdy prowadzi to do załamania gospodarczego, oddaje je znów obcemu kapitałowi. Potężny kapitał gromadzi – czy raczej należałoby powiedzieć, kradnie – za to on sam. W chwili utraty władzy ma na koncie w szwajcarskich bankach majątek szacowany na 5 miliardów dolarów.

Czarny Cheops Międzymorza

Oczywiście, Jarosław Kaczyński nie jest afrykańskim kleptokratą paradującym po Warszawie w czapce z lamparciego futra. Tym nie mniej „antykolonialny” pomysł PiS – repolonizacja, wymiana przesadnie „zokcydentalizowanych”, „murzyńsko uległych” elit plus business as usual w gospodarczej „bazie” – bliższa jest raczej Zairowi Mobutu, niż emancypacyjnym projektom narodowowyzwoleńczym. Zamiast rozwiązania problemów peryferyjności PiS oferuje godnościowe, kompensacyjne fantazje.

Znów, intelektualiści prawicy przypominają tu tych czarnych myślicieli, którzy budują mit „czarnego Egiptu”, „pierwszej czarnej cywilizacji”, której czarną tożsamość wymazali z historii biali. Nie wykluczone, że faraonowie faktycznie byli czarni, a afrykańskie źródła egipskiej kultury o wiele silniejsze, niż przyznaje to główny nurt historiografii – tym nie mniej mit „czarnego Cheopsa”, dawnej „chwały Egiptu” „ukradzionej przez białych” w niczym nie pomaga dziś w rozwiązaniu faktycznych problemów państw afrykańskich, czy upośledzonych czarnych społeczności w Stanach, lub Ameryce Łacińskiej. Nie daje im żadnych intelektualnych narzędzi do zrozumienia własnej sytuacji (o jej poprawie nie wspominając), a jedynie zasklepia w resentymencie.

Na polskiej prawicy rolę „czarnego Cheopsa” pełni „sarmacki republikanizm”, mit Międzymorza, sarmackiego imperium, w którym szum husarskich skrzydeł niósł polską formę od plaż Bałtyku po czarnomorskie stepy. Znów mit ten w realnej polityce karmi nas tylko szkodliwymi fantazmatami i resentymentami wobec współczesności, oraz uniemożliwia prowadzenie sensownej polityki, zwłaszcza w naszym regionie.

Podsumowując, metafora „murzyńskości” jest skandaliczna i nie bardzo nadaje się do cywilizowanej rozmowy, gdybyśmy jednak na chwilę zawiesili oburzenie, to posługując się nią, moglibyśmy powiedzieć, że im bardziej polska prawica ogłasza w warstwie retoryczno-symbolicznej „przezwyciężenie murzyńskości”, tym bardziej w nią realnie wpada.

Izolując międzynarodowo kraj i wyrabiając mu opinię nieprzewidywalnego; rakiem wycofując się ze wszystkich tych obietnic, które faktyczną „murzyńskość” Polski mogłyby przełamać.

Bo prawdziwa postkolonialna zależność to dziś w Polsce nie poparcie liberalnej inteligencji dla praw LGBT, ale brak minimalnej płacy godzinowej, praca agencyjna, specjalne sfery ekonomiczne, drenaż siły roboczej z powodu niskich płac i braku atrakcyjnych miejsce pracy nie mającej tu czego szukać. A tych spraw PiS na razie specjalnie nie rusza.

Dokonując znanego z historii zabiegu „przechwycenia” obraźliwego pojęcia, można dziś powiedzieć, że Polacy potrzebują „murzyńskości”. „Murzyńskości” pastora Kinga, czy Nkrumaha, nie „murzyńskości” rodem z Zairu Mobutu i fantazji o Cheopsie Międzymorza, jaką uprawia dziś rządząca partia.

**Dziennik Opinii nr 90/2016 (1240)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij