Hanna Gill-Piątek

Gra o antydemokrację

Jedna zmiana w rozporządzeniu i pyk! – cóż za spektakularne zwycięstwo Rady Ministrów nad marnym prezydenckim projektem utrącającym lokalne referenda.

Trzeba przyznać, że władze w tym kraju mamy prorocze. Zanim światło dzienne ujrzała tegoroczna Diagnoza społeczna, z której jasno wynika, że maleje nasze zaufanie do demokracji, prezydent i rząd już podjęli starania, aby realia systemu politycznego dostosować do nowych oczekiwań wyborców. Innymi słowy: żeby konieczną, bo zapisaną w konstytucji demokrację, uczynić choć trochę mniej demokratyczną. Platforma coraz bardziej przypomina pochylnię, więc ważny jest każdy głos. Szczególnie ten, który nie może zostać oddany.

W wyścigu o palmę antydemokracji zdecydowanym liderem wydawał się ostatnio Bronisław Komorowski. Jego projekt ograniczenia referendów lokalnych ma spowodować, że choćby prezydent czy burmistrz naszego miasta okazał się nader szkodliwym idiotą, szanse na zdjęcie go ze stanowiska z inicjatywy społeczeństwa są właściwie równe zeru. A to dlatego, że w głosowaniu nad odwołaniem trzeba będzie będzie co najmniej powtórzyć frekwencję z wyborów. Dotąd wystarczyło 3/5 głosów. Konia z rzędem takiemu komitetowi bez partyjnego poparcia, któremu uda się spędzić do urn takie tłumy. Dla partii opozycyjnej wsparcie referendum zawsze jest ryzykiem. Przekonało się o tym łódzkie SLD, które po utopieniu sporych funduszy w detronizacji Jerzego Kropiwnickiego przegrało późniejsze wybory z PO. I nadal jest w opozycji.

Dziś jak na drożdżach rosną listy podpisów niezadowolonych warszawiaków. Wieść gminna niesie, że ci wierni władzy sami zapełniają je fałszywymi danymi. Pomimo tego zapewne uda się uzbierać ich tyle, żeby doszło do referendum. Zatem kto żyw i wpisany w Warszawie na listę wyborców, niech idzie głosować. Bo warszawski sąd nad Hanną Gronkiewicz-Waltz może być ostatnim takim w Polsce.

Kiedy już pozycja prezydenta wydawała się niezachwiana, na czoło peletonu niespodziewanie wysunął się Donald Tusk. Okazję stworzył europoseł Bogusław Sonik, dbający z dobrego serca o interesy koncernu Chevron w Polsce, który na łamach Rzeczpospolitej przywołał rząd do porządku. A premier ekspresowo i grzecznie dostosował odpowiednie rozporządzenie, które mu europoseł wskazał. I od teraz poszukiwawcze odwierty gazu łupkowego w Polsce będą mogły być wykonywane praktycznie bez żadnych badań nad ich wpływem na środowisko i zdrowie ludzi. Bo zmiana dotyczy wszystkich stanowisk, które są oddalone co najmniej o 500 metrów od zabudowy mieszkaniowej czy przyrodniczych obszarów chronionych i nie głębsze niż 5 kilometrów. Zbiegiem okoliczności raczej nikt w Polsce tak głębokich odwiertów nie robi.

Co więcej, zniesienie obowiązku uzyskiwania decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach, bo tak się to fachowo nazywa, właściwie eliminuje społeczeństwo z procesu podejmowania decyzji o tym, gdzie Chevron czy inny koncern będą wiercić w poszukiwaniu gazowego zysku. Małe skreślenie w rozporządzeniu oznacza zamknięcie jedynej dotąd drogi protestu dla społeczności lokalnych, która niosła jakąkolwiek nadzieję na sukces, czyli udziału w tzw. postępowaniu środowiskowym.

Nieszczęsne rozporządzenie jest załącznikiem do ustawy o długiej nazwie, która miała ucywilizować możliwość decydowania ludzi o tym, czy godzą się na duże bądź szkodliwe inwestycje lokowane we własnej okolicy. Bo zwykle się nie godzą i coś trzeba w takiej sprawie wynegocjować. W założeniu ustawa zbliżała nasze prawo do standardów dwóch unijnych dyrektyw i konwencji z Aarhus, która chroni głos społeczny w takich sytuacjach. Niestety od początku była raczej pokracznym listkiem figowym, który gdzie mógł, tam głos społeczny uciszał. Bo trzeba było brać garściami unijne fundusze na lanie asfaltu, przecinanie wstęg, a jeszcze na zegarki czy Kossaki musiało wystarczyć. Trzeba było kosztem małych tragedii pokazać wyborcom Polskę w budowie.

Dotąd jednak nikt nie wpadł na błyskotliwy pomysł, że z rozporządzenia będącego wykazem inwestycji podlegających ocenom środowiskowym (obowiązkowo i nie) można usunąć, co się chce i tego ustawa już nie obejmuje. Co za tym idzie, nie jest sporządzana żadna dokumentacja (raport) dotycząca wpływu inwestycji na otoczenie: ludzi czy środowisko. Nie ma też legalnej ścieżki, dzięki której ktokolwiek mógłby wnieść swój sprzeciw czy choćby się skonsultować, bo nie ma postępowania. Również dlatego lokalne władze nie są w stanie go wszcząć w razie wątpliwości (dla inwestycji o nieobowiązkowej ocenie). I co chyba najważniejsze, organizacje ekologiczne, które mogły w takim postępowaniu uczestniczyć, mogą co najwyżej rzewnie popłakać nad swoim losem, bo drogę prawną do wyrażania wątpliwości mają zamkniętą. Sprytne.

Jeśli rozpoznawcze odwierty gazu łupkowego według rządu nie oddziałują znacząco na ludzi, przyrodę czy wody gruntowe, to przyjrzyjmy się, co rozporządzenie definiuje jako inwestycje, których skutki trzeba zbadać. Zawiera ono dwie grupy: w pierwszej, zawsze znacząco oddziałującej na otoczenie, obok elektrowni jądrowych czy autostrad znajdujemy na przykład duże „instalacje do wytwarzania papieru lub tektury”, „linie kolejowe wchodzące w skład transeuropejskiego systemu kolei”, „budowle piętrzące wodę o wysokości piętrzenia nie mniejszej niż 5 m” czy „miejsca demontażu pojazdów”. Te według rozporządzenia muszą podlegać ocenie przyszłych skutków. W następnym punkcie, jako tylko potencjalnie szkodliwe dla środowiska, ustawodawca wymienia wśród innych „stałe pola kempingowe lub karawaningowe” większe niż pół hektara, parkingi i garaże o tej samej powierzchni czy zwykłe linie tramwajowe.

Wydobycia gazu łupkowego ryzykowną metodą szczelinowania zakazała między innymi Francja czy wiele stanów USA z Nowym Jorkiem na czele. Tym samym sposobem prowadzi się jego poszukiwania w Polsce, jeśli wstępny odwiert wypadł obiecująco. Jak myślicie Państwo, dotychczas do której grupy w Polsce kwalifikowało je rozporządzenie? Tej z elektrownią atomową czy raczej tej z kempingiem? Tak, intuicja Państwa nie myli. Dotąd polskie prawo uznawało odwiert za podobnie niebezpieczny jak parking na trzysta samochodów. Groźniejsza od niego była według ustawodawcy fabryka tektury czy większy szrot. Obecnie nie ma się już czym przejmować, bo na wniosek Ministra Likwidacji Środowiska Rada Ministrów uznała szczelinowanie poszukiwawcze za tak bezpieczne, że można je wykonać obok każdej podstawówki. Bo szkoły, zakładu pracy czy terenu rekreacyjnego nikt nie uzna za „zabudowę mieszkaniową”.

W ten sposób Rada Ministrów uzyskała wczoraj prowadzenie w antydemokratycznej rozgrywce na szczytach władzy. Jedna zmiana w rozporządzeniu i pyk! – cóż za spektakularne zwycięstwo nad marnym prezydenckim projektem utrącającym lokalne referenda. Czekam na dalszy rozwój akcji, bo do wyborów zostało nam jeszcze trochę czasu. „Oh wait – odpowie zaraz premier. – Do jakich wyborów?”

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij